Julka prezentuje: Potwory w Tokio

To jest najlepsza gra planszowa, w której mogę pokazać moją mroczną stronę. Kto ze mną gra, ten wie, że zrobię wszystko, by go wyeliminować. Kto ze mną gra któryś tam raz już wie, że trzeba mi oddać, żeby przetrwać. Ale czy ten ktoś przetrwa? <Rozlega się mroczne i doniosłe> Buhahaha.

<Głos mamy> Przetrwa, przetrwa, jak pozostałe potwory zawiążą sojusz, to twe dni policzone. Nie grajcie z moją córką sam na sam.

Widziałam na stronie wydawnictwa pojedynek między różnymi potworami i wygrał ostatecznie brzydki Smok, nazwany Wawelskim. Stanowczo się nie zgadzam, by ta szpetna kreatura nosiła miano mojego ukochanego smoka z bajki „Porwanie Baltazara Gąbki” Stanisława Pagaczewskiego! A tak poza tym, reszta potworów jest super. W Potworach w Tokio jest ich 6. Gracze adoptują jednego, ustawiają poziom życia na 10 i liczbę punktów zwycięstwa (PZ) na 0. No i jazda! Trzeba tak grać, żeby zniszczyć pozostałe potwory lub zdobyć 20 PZ na koniec swojej tury.

Moja tura wygląda tak:

  1. Biorę standardowo 6 czarnych kości i rzucam nimi. Nie w graczy, a na stół. Jak coś wypadnie i mi się podoba, to odkładam, albo turlam dalej, maksymalnie 3 razy.
  2. Co mi ten los wyturla, to zamieniam na nagrody. Pioruny dają zielone kosteczki energii, taką walutę w grze. Trzy takie same liczby dają tyle PZ, ile wynosi ta liczba (nie mnożę), a każda dodatkowa kość z tą samą liczbą to 1 dodatkowy PZ. Co zdobędę, to sobie na liczniku karty potwora wykręcam. Każda łapka z pazurami to atak na innych graczy. Tu jest taka zasada: jestem w Tokio, to każdy obrywa. Jestem poza miastem – obrażenia otrzymują ci w Tokio. I pyk, ubywa życia. Dosyć szybko. Serducho leczy, widziałam, że niektórzy gracze modlą się o nie. <Głos mamy> A ja widziałam, jak ktoś jakimś zabójczym chuchem dmucha w te kości, żeby zabójcza broń wyszła. Drogie dziecko, myj częściej zęby, bo mi się wydaje, że to musi być przyczyną moich porażek w grze z tobą.*
  3. Umieszczam pionek mojego potwora na polu w Tokio, jeśli jest ono puste. A takie może być, gdy inny gracz już nie czuje się na siłach tam rozrabiać i zostanie zaatakowany (symbol z kości). Tokio to fajne miejsce, bo atakuje się hurtem innych graczy. Dostaje się też 1 PZ za wejście i 2 PZ za rozpoczęcie tury z pionkiem w tym mieście. Tokio to też niebezpieczne miejsce, bo nie można się w nim leczyć. Siedząc w mieście myślę sobie tak: „Być albo nie być, żeby tylko przeżyć”.
  4. Teraz zastanawiam się czy kupić sobie jakąś kartę(y). Muszę mieć odpowiednią liczbę zielonych kostek energii. Kart jest 66, to naprawdę dużo. Są jednorazowe i takie długoterminowe. Każda karta jest inna, mają własne nazwy, grafiki i cechy specjalne np. gracz może zyskać dodatkową turę lub rzut, 2-gie życie, dodatkowe punkty zwycięstwa, leczyć rany swoje lub innych graczy, wprowadzają znaczniki dymu, trucizny lub imitacji. Do wyboru zawsze są 3 odsłonięte karty. Niestety, ich losowe pojawianie się na polu gry, sprawia, że nie zawsze jest w czym wybierać. Wtedy albo oszczędzam na coś lepszego, albo za 2 kostki energii wymieniam je wszystkie.
  5. Na koniec tury sprawdzam, czy mam jakieś karty ze specjalnym efektem na ten moment.

<Głos mamy> Teraz moja tura. Pożałujesz swoich niecnych czynów wobec matki… Rzuciłaś na te kości jakąś klątwę?

Potwory w Tokio to rodzinna i imprezowa gra z kośćmi i kartami. Zasady są bardzo proste, nauczyć się ich można bardzo szybko. Z opisem kart raczej nie było żadnych problemów, zresztą po pomoc można zajrzeć do instrukcji. Każdy się będzie świetnie bawił przy tej grze. <Głos mamy> Pod warunkiem, że będziecie grać w większym składzie niż 2 osoby. I bez zaklinacza kości. Każda rozgrywka raczej jest krótka, rzuty i akcje przebiegają sprawnie. Nie ma tu strategii, więc nikt nie myśli godzinami nad swoim ruchem. No, może z wyjątkiem mojego wujka. W sumie, to sytuacja zmienia się z tury na turę i zakończenie jest trudne do przewidzenia. To los płata figle. Ale to przecież nie problem w takiej lekkiej grze. Wszyscy się zawsze świetnie przy niej bawimy, ja lubię ją bardzo. A najbardziej, jak są fajni ludzie z dużym poczuciem humoru. Powiem wam jeszcze, że wykonanie elementów jest świetne, gra jest kolorowa i atrakcyjna dla oczu. To ważne szczególnie dla osób mało grających w planszówki. Mnie szczególnie podoba się interakcja. Negatywna oczywiście. Zapewniają ją kości i niektóre karty. Trzeba drapać pazurami przeciwników i się bronić. To ostatnie czasem nie wychodzi. Punkty zwycięstwa tak łatwo się nie zdobywa, za to życia ubywa w mgnieniu oka. O nie trzeba bardzo walczyć. Napięcia jest mnóstwo w tej grze i za to bardzo ją polecam.

*<Głos mamy> Żadna kość nie ucierpiała, dziecko dba o higienę.

 

Grę przekazało wydawnictwo:

 

0 Udostępnień